Jak to wyglądało po kolei czyli trasa ze Świnoujścia na Hel dzień po dniu część 2.

 Dzień drugi zaczął się dwie godziny później...


Samochody jeżdżące po bruku, poranny śpiew ptaków i słońce zarządzili pobudkę przed szóstą. Starałem się narobić jak najmniej hałasu wstając i szykując do wyjazdu. Ładowarka USB w stacji zadziałała. Power bank też się ożywił, przynajmniej na chwilę. Ruszyłem na wschód z nadzieją na poranną kawę w najbliższej miejscowości i świeże pieczywo. Niestety ani jedno, ani drugie nie wydarzyło się przez dwie godziny. Ważniejszy jednak był prysznic w miejscu, gdzie nocuje kolega. Wystarczyło tylko jak najszybciej tam dojechać. Nie ma więc czasu na zdjęcia i poszukiwanie sklepów, ale tradycyjna fotka na mostku z informacją dla kolegi o postępach na trasie.


Licząc na prysznic i odpoczynek pedałowałem wytrwale posilając się żelaznymi zapasami zgromadzonymi w torebce na ramie. Jednak deficyt nawodnienia dawał coraz bardziej znać o sobie. Dobrej jakości ścieżki rowerowe i poranny luz w miejscowościach turystycznych pozwalał kręcić bez przeszkód do celu.


Jeszcze tylko kilka kilometrów między jeziorem, a morzem od Mielna do Łazów i już mogłem odświeżyć się po ponad dobie w podróży.  Niespieszny prysznic i zasłużony odpoczynek postawił mnie na nogi. Woda zastosowana zewnętrznie i wewnętrznie spełniła swoje zadanie. W dalszą drogę ruszyliśmy już we dwóch dopiero po godzinie jedenastej.


Wiedziałem, że teraz już nie muszę nikogo ścigać i plan na dziś został wykonany. Gdzie dojedziemy i znajdziemy nocleg tam dziś śpimy. Dostałem nowej energii, a pogoda pomagała. Wiatr był sprzyjający i temperatury odpowiednie do jazdy. Stan dróg miał utrzymać swój wysoki poziom przynajmniej do granicy województw.


Jazda w dzień powoduje, że mijamy się ciągle z innymi rowerzystami. Wyprzedzamy i dajemy się wyprzedzać. Spokojnie kręcimy każdy własnym tempem i co jakiś czas spotykamy w newralgicznych punktach trasy. W pewnym momencie kolega zwraca mi uwagę, że mam krzywo założoną oponę. Zerkam na tylne koło w trakcie jazdy i wiem, że to nie tylko z opona jest coś nie tak. Po zatrzymaniu i dokładnym sprawdzeniu okazuje się, że mam pęknięta jedną szprychę. Szybkie poszukiwanie w internecie i decyzja o koniecznej naprawie w Darłowie.




Szczerze mogę polecić ten sklep/serwis, bo zaopatrzenie jakiego trudno szukać nawet w dużym mieście, a naprawa szybka, solidna i tania. Dokupiłem jeszcze dwie zapasowe szprychy na wszelki wypadek i pognałem za uciekającym znów kolegą. Kilometry szybko leciały, a po naprawie morale wzrosło i na dobrej jakości drogach gnaliśmy do celu dnia.


Oczywiście przy każdej okazji uzupełnialiśmy wyczerpane zapasy i robiliśmy przerwy na szybkie picie i jedzenie. Główny posiłek zaplanowaliśmy na kolację u celu dzisiejszej podróży. Do Jarosławca jechaliśmy trasa jak siedem lat wcześniej, a później przygotowaliśmy się na lekkie podjazdy i zmianę nawierzchni na granicy województw.






Niespodziewanie pomorskie zaskakuje nas pozytywnie. Najpierw betonowy odcinek do drogi wojewódzkiej 203 i dalej do ustki piękne asfaltowe DDRy. Pięknie, ale nudno bo prosta po horyzont wydaje się nie mieć końca a obok sznur aut. Daje nam to jednak nadzieję na zachowanie sil na kolejny dzień i spokojne dotarcie do celu. Wyzwaniem okazuje się znalezienie noclegu. Na jedna noc i z rowerami nie tak łatwo znaleźć coś dobrego w atrakcyjnej cenie. W końcu udaje się znaleźć coś przy samej trasie tylko dwa kilometry od centrum. Ja mając już prawie 250 km w nogach ruszam przodem z nadzieją na chwilę odpoczynku za min kolega dołączy. Jeszcze tylko szybka myjnia przed ustką i melduję się na kwaterze.


Od razu wskakuję pod prysznic i robię pranie. Jest szansa, że przed zachodem słońca będę miał już suche rzeczy. Mam prawie godzinę zapasu i czas na zasłużone lenistwo przed obiadokolacją i może deserem. Kolega w końcu dociera i ruszamy do centrum na rybkę. Niestety deseru nie będzie, bo gofry zamknęli nam przed nosem. Pozostają tylko szybkie zakupy i w końcu odpoczynek w pozycji poziomej do rana.